Ameryka. Statua Wolności, na której jest napis: przyjdźcie do mnie wszyscy bezdomni…
Przejechaliśmy wprawdzie daleko od niej, ale wiem, że taki napis jest. W ogóle zajechaliśmy nieelegancko, ale cóż, nie znaliśmy się na tych elegancjach i nie byliśmy obrażeni. […]
Manhattan, który Indianie sprzedali Holendrom za 24 dolary – jest centrem Nowego Jorku. Czy nie dziwne jest mieszkać w Manhattanie i nawet co dzień się temu nie dziwić.
Pierwsze wrażenie z drapaczy jest raczej słabe. Niby wiadomo, że dom może być bardzo wysoki, a poza tym widywało się to w kinie. To, że życie w głębokich kanionach ulic poprzecznych do piątej, szóstej lub innej alei lub Broadwayu – jest piekłem – odkrywa się od razu. Tłum, który mieszka na dwunastych, dwudziestych piątych i trzydziestych których piętrach – kiedy jednocześnie znajdzie się na jednoplanowych, bądź co bądź, chodnikach w porze lunchu lub opuszczając biura i sklepy o 6-ej – staje się czymś podobnym do wód oceanu, zwartą, mięsistą, nieustępliwą masą, która bez przerwy podrzuca cię i poszturchuje.
A weź uwagę, że w tym tłumie pełno jest „milusich” najróżniejszych typów płci obojga. Z początku patrzy się na te dziewczyny o puszystych lokach na ramionach (warunek sine qua non) i karmionych ustach, odpasionych, o białoróżowych cerach i migdałowych oczach, na wysokich, strzelistych nogach – z zachwytem. Rzeczywiście piękna rasa. Ale coś cie w tym hollywoodzkim wyglądzie niepokoi. Coś jest tam nie tak, czegoś jest brak lub czegoś jest za dużo. Ale nie wiadomo z początku. […]
I dopiero po paru miesiącach widzisz, że wszystkie one to sex, tylko płeć. […] Duszy nie ma, panie dobrodzieju, duszy!! […]
Nowy Jork, 25 lipca
Czesław Miłosz, Zaraz po wojnie. Korespondencja z pisarzami 1945–1950, red. Jerzy Illg, Kraków 1998.